DROGA ROŚLIN (17) Faszystowskie źródła idei „lasków Miyawakiego”
IGO to akronim utworzony od określenia – Inwazyjne Gatunki Obce, a także nowa
przykrywka zwolenników czystości rasowej (roślin) aktywnych aktualnie w Polsce. W tym
środowisku, jako oczywistość traktowane są określenia typu – flora krajowa, mimo, że nie ma
ani jednej rośliny, która by występowała wyłącznie na terytorium naszego kraju. Flora
krajowa traktowana jest jako synonim określeń – flora rodzima i flora naturalna. Nikt nie wie
dokładnie, co oznaczają te określenia, chociaż istnieje dyskusyjna, w dużej mierze mityczna,
a do tego kulturowo bardzo niezręczna, wykładnia tego jaki zestaw roślin można uznać za
aktualnie „rodzimy” dla Polski.
Wydaje się jednak, że zwolennikom obrony rodzimości, bardziej chodzi o wprowadzenie w
obieg kultury popularnej i utrwalenie zbitki słownej: „obcy i inwazyjny”. Nie każdy przybyły
gatunek rośliny jest inwazyjny, a przecież w Polsce występują ekspansywne gatunki lokalne
uznawane za „rodzime”, ale one najwyraźniej nie stanowią zagrożenia. Wszystkie te
„oczywiste oczywistości” wystarczają do tego, aby w majestacie urzędów, uchodzących za
poważne, typu Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska, wydawać wyroki i organizować lub
wspierać mniejsze i większe krucjaty.
Opis IGO na oficjalnych stronach GDOŚ można uznać za jedno ze zgniłych jaj pozostawionych
przez pisowskich antyekologów, ale nawet Greenpeace Polska upadł tak nisko, że skrzykiwał
aktywistów do wyrywania nawłoci! Robił to także przynajmniej jeden zarząd zieleni miejskiej
dużego miasta! Już nie barszcz Sosnowskiego, rdestowce i niecierpek są głównymi
„agresorami”, teraz są to ogólnie nawłocie, bez wiedzy o gatunkach i ich krzyżówkach, jakie
można spotkać aktualnie na zdewastowanych terenach miejskich. Czarne listy gatunków do
egzekucji są już bardzo długie, a można założyć, że szybko się będą wydłużać!
Na jakiej to poważnej podstawie naukowej wydaje się tego typu wyroki? Wspomniana wyżej
teoretyczna cezura, od której przybyłe gatunki roślin są obce w Polsce, jest taka, jak cała ta
cuchnąca krucjata, zapoczątkowana przez faszystowskich botaników grubo przed II wojną
światową. Otóż „obce” to te gatunki, które przybyły do nas po wizycie niejakiego Krzysztofa
Kolumba w Ameryce, datowanej na 1492 rok. Czyż nie jest jakimś ponurym żartem, że
zwalcza się rośliny podejrzane o to, że przybyły do nas wraz z ruchem mas ludzi jaki
towarzyszył grabieży Nowego Świata przez zorganizowanych bandytów z Europy?
Pierwsze masowe mordy uznawane za ludobójstwo odbywały się właśnie tam i zostały
utorowane przez Kolumba i jemu podobnych. Te grabieżcze wyprawy były prawdziwą,
krwawą inwazją obcych, która zniszczyła kwitnące kultury, ukradła co tylko mogła unieść,
zabiła wszystkich, którzy się bronili, a także tych, którzy się nie bronili. Oskarżamy o „napaść”
nawłocie, moczarkę i wiele innych roślin, powołując się na datę początku tego krwawego
szaleństwa i nasze „prawo” do „rodzimości” gatunków?! Następuje to w okolicznościach
narastania globalnej katastrofy klimatycznej, której jesteśmy współautorami i udajemy, że
ten koniec świata jest gdzieś daleko, a „nasza chata z kraja” i pozostanie taką, jeżeli tylko
nawłocie nie będą się tu osiedlały? Czy to jakieś czary, czy woda jest zatruta, czy poziom
elektronicznej manipulacji ludźmi zaszedł tak daleko, że tak wielu daje się uwieść
bezmyślnym (lub rozmyślnym?) krucjatom przeciw roślinom?
Sprawa jest poważniejsza niż się wydaje, a efekty jej widać w rozmaitych obszarach kultury.
Metody szerzenia faszyzmu są dobrze poznane i opisane. To sączenie każdą szczeliną, każdą
bruzdą i kanalikiem jadu obawy i nienawiści do wszystkiego co inne, wskazywanie na obcych
i tworzenie iluzji jakiejś „naszości” i grupowej odpowiedzialności za narodową czystość (np.
flory). Język zwalczania IGO toruje drogę skrajnej ideologii nacjonalistycznej. Przeradzała się
ona z czasem i pod zręcznym przywództwem w grupową nieodpowiedzialność i działania
ponad prawem.

Jakoś dziwnie pomijane są, stosowane w nauce określenia typu kenofit – gatunek rośliny
obcego pochodzenia zadomowiony w ostatnich latach. Najwyraźniej nie pasuje niezłomnym
aktywistom i ideologom zwalczania obcych. Być może dlatego, że to trudniejsze zagadnienia
niż wezwanie do wyrywania nawłoci, a może dlatego, że kenofity podzielono na trzy
kategorie roślin zajmujących różne obszary kraju. Epekofity, to rośliny zadomowione na
obszarach zrujnowanych całkowicie przez człowieka. Hemiagrofity to rośliny zadomowione
na siedliskach półnaturalnych, a holoagriofity, to rośliny przybyłe przez ostatnie 532 lata,
które pojawiły się także na nielicznych siedliskach naturalnych. Rozumiem, że polska nauka
zakłada, że są jakiekolwiek siedliska przyrodnicze, które przez ponad 500 lat (co odpowiada
mnie więcej 25 pokoleniom), nie uległy zmianom! A co z granicami Polski przez ostatnie 500
lat?
Ponieważ tzw. siedliska półnaturalne, to także obszary lasów gospodarczych, zniekształcone wydmy, łąki i pastwiska intensywnie koszone, nawożone i przekształcane gatunkowo, trudno
jest w wielu przypadkach odróżnić dwie pierwsze kategorie siedlisk. Gdyby więc, czysto
teoretycznie, zaakceptować dyskusyjny podział na nasze i obce, w którym bierze udział
symbol kolonializmu Krzysztof Kolumb, to aktywistów powinny zajmować jedynie
holoagriofity i skuteczna ochrona siedlisk uznanych za naturalne. Sami te siedliska
zniszczyliśmy i jest ich aktualnie już bardzo niewiele. Ich istnienie jest niezwykle ważne, ale żywy świat nie stoi w miejscu. Mamy witalną przyrodę powstającą lokalnie w wyniku wędrowania roślin, zmiany zasięgów geograficznych gatunków idących wraz z człowiekiem (gatunki synantropijne), albo samodzielnie postępującymi za zmianami klimatu i atrakcyjności pokarmowej gleby, a także zasiedlającymi zniszczone obszary lokalnej przyrody. Duże znaczenie dla tej wędrówki i zajmowania nowych terenów ma zwiększenie ilości azotu dostarczanego hojnie przez przemysłowe rolnictwo.
Rodzimość flory jest więc umowna, a umowa ta jest oparta o zadziwiająco niepewne i losowo
wybrane przesłanki. Zatem próby tworzenia społecznego ruchu obrony przed obcymi
(roślinami) o cechach zbiorowej histerii, muszą mieć inne źródła.
Szukając tych źródeł, musimy cofnąć się do czasów przed II wojną światową, kiedy to na
brunatnej fali dochodzenia Hitlera do władzy, stwarzano wszelkimi sposobami nowy,
faszystowski język, który obejmował wszelkie dziedziny życia. W propagowaniu faszyzmu
uczestniczyła czynnie i chętnie także niemiecka naukowa botanika. Operowano wtedy
określeniami, typu: obcy najeźdźca, stosowanym wobec wybranych roślin, a Prawo
krajobrazowe III Rzeszy, opracowane przez nazistowskich botaników i leśników mówiło np.:
„Jak w walce z bolszewizmem zagrożona jest cała nasza kultura zachodnia, tak i tu, w walce z tym mongolskim najeźdźcą, zagrożony jest jej zasadniczy element, mianowicie piękno naszych puszcz1”. Chodziło o niecierpka drobnokwiatowego Impatiens parviflora. Nigdy nie słyszałem, aby niecierpek zniszczył jakieś naturalne starodrzewia w Karpatach, ale nasza krajowa Administracja Lasów Państwowych i owszem.
Czytając o nazistowskich botanikach i ich działaniach, zakładamy całkiem niesłusznie, że
zostali po II wojnie światowej osądzeni i dożyli gdzieś swych dni w niesławie, a my nigdy nie
będziemy się już borykali z wytworami ich zainfekowanych chorą ideologią umysłów.
Przykładem tego, jak naiwne są nasze nadzieje, że demony przeszłości odeszły w niebyt, jest
powojenny los Reinholda Hermanna Hansa Tüxena (1899 – 1980).
Tüxen, który swą brunatną botanikę rozpoczął w strukturach naukowych i państwowych
Niemiec około 1934 roku mapowaniem roślinności „rodzimej”, a zgodnie z wolą Hermanna
Göringa opracowywał model odmładzania lasów Niemiec gatunkami germańskimi. Starał się
być pomocnym Hitlerowi w mniejszych, ale przyszłościowych projektach. Dziwnie znajomo
wygląda jego pomysł i metoda sadzenia mini lasków, złożonych z rodzimych (dla Niemiec)
gatunków, jako sposobu maskowania bunkrów i innych budowli militarnych. Już w czasie II
wojny światowej, zapewne w ramach pedantyczności i dbałości o „piękno naszych puszcz”,
swoje wcześniejsze doświadczenia, Tüxen wykorzystał do kartowania roślinności Auschwitz.
Robił to na potrzeby projektu SS stworzenia wzorcowego niemieckiego miasta i oddzielenia
go od terenów obozu zagłady pasem rodzimej dla Niemiec (!) roślinności.
Co stało się z Reinholdem Hermannem Hansem Tüxenem po II wojnie światowej? Nic się nie
stało, wypłynął spokojnie na szerokie wody niemieckiej socjologii roślin, a swoimi ideami
dzielił się chętnie z innymi zainteresowanymi brunatną botaniką. Jednym z zainteresowanych
był niejaki Akira Miyawaki, który wybrał się do niego z Japonii w latach 1956-58, a być
może przebywał w Niemczech dłużej. Jakieś pilne spotkanie obywateli Państw Osi w
niespełna 10 lat po zakończeniu wojny? Znając dokonania i poglądy Tüxena, a także wiek
mentora i ucznia (Tüxen miał w 1956 roku 57, a Miyawaki 28 lat) można przyjąć, że Akira
Miyawaki (1928 – 2021) nauczył się w tym czasie podstaw ideologicznych i technicznych
metody ratowania „czystych rasowo lasów” od czołowego botanika Trzeciej Rzeszy.
Miyawaki powrócił do Japonii z naukami, które zaowocowały po jakimś czasie ideą mikro
lasków Miyawakiego, bo nie afiszował się zbytnio naukami pobranymi w Niemczech.
Jest interesujące, że akurat ta, wątpliwa merytorycznie i ideowo metoda, zyskała szybko
wielu zwolenników i triumfalnie rozlewa się po świecie do dzisiaj. Zainfekowała także
Polskę, kraj, w którym mentor Miyawakiego testował faszystowskie metody kształtowania
krajobrazu i dbania o czystość gatunkową okupowanych przez Niemcy krajów.
Działania te, triumfalnie opisywane przez ich propagatorów jako wspaniała metoda
ekologiczna – sadzenie mini lasków Miyawakiego, można by uznać nie za kompromitację i złą
wolę, ale za żart, albo wynik niewiedzy, gdyby, nie opatrywanie ich w internecie tagami typu
„IGO” albo „tylko rodzime” i robienie z akcji sadzenia roślin ideologicznej manifestacji.
Z pozoru niewinnie wyglądające, sadzenie lasków Miyawakiego, obudowane specyficznym
językiem sączącym w nieostrożne umysły konieczność niszczenia „obcych”, znalazło bardzo
szybko swoich orędowników. Tylko czekać, aż „mini lasek Tüxena w modyfikacji
Miyawakiego” (bo taką nazwę trzeba zaproponować w uznaniu nazistowskiego wkładu),
powstanie w Oświęcimiu, bo w Krakowie już jest i to nie jeden! To wyjątkowo obrzydliwa
wizja i niestety całkiem prawdopodobna. Ciekawe jest to, jak szybko znalazło się wsparcie
organizacyjne, sponsorzy i miejsca w Krakowie. Podziwu godne, a może godne bacznej
obserwacji?
„Zakładanie” lasów na siedliskach zniekształconych przez człowieka, w celu sztucznego
otrzymania konkretnych typów lasów na przypadkowo wybranych miejscach o
mikroskopijnych powierzchniach, jest całkowitą bzdurą. Mętne opisy domowej uprawy roślin
runa leśnego i ich wprowadzania do tego typu „lasów” odbieram jako emocjonalną projekcję
chciejstwa i wizji bardziej ze sfery ideologii niż nauki o lesie i siedliskach leśnych.
Na poziomie biologicznym, wojna o czystość rasową (także w leśnictwie) jest w
perspektywie długości życia drzew, zawsze przegrana. Posadzonych roślin nie należy jednak
usuwać, wystarczy nie robić nic, aby za kilka lat w miejscu „lasków Miyawakiego”, wyrosły
bujne kępy zadrzewień złożone z wielu gatunków roślin, także i tych przybyłych do Europy
Środkowej po 1492 roku, bo tylko one mogą przetrwać chaos klimatyczny i katastrofę
środowiskową, tworząc nowy wzorzec bioróżnorodności.
- Za T. Edensor, Tożsamość narodowa, kultura popularna i życie codzienne, Wydawnictwo Uniwersytetu
Jagiellońskiego, 2004 ↩︎