sadeckiewaz
W relacji p. Józefy Fiedor z Łomnicy-Zdroju w Beskidzie Sądeckim, zanotowanej w 1945 roku, znajduje się informacja, że czarami zajmowali się Łemkowie. Znali się na czarnej magii i „mieli te książki”. Aby się bronić (albo i samemu czarować?) trzeba było wyhodować w piwnicy „przestęp”. Sadziło się czosnek w głowę węża i zamykano w garnku w ciemnej piwnicy. Wąż musiał być złapany w pewnej porze roku (a właściwie w dwóch okresach w roku) i nie wiadomo, czy musiała być to żmija, czy i inne węże się nadawały? Z czosnku posadzonego w głowie węża (…i zamkniętego w garnku w piwnicy), wyrastała roślina w kształcie mężczyzny albo kobiety. Tak ukształtowaną natkę dawało się swoim krowom, aby nie traciły mleka, albo czarowało cudze… aby mleko traciły. Krowy, które zjadły przestęp z czosnku i głowy węża, też miały pewne właściwości czarodziejskie. Czasem, gdy roślina „przestęp” miała cechy mężczyzny, można było wbić agrafkę w przyrodzenie tej czarodziejskiej postaci i gospodarz, któremu zadano te czary nie mógł się wysiusiać. Tak sobie czarowali ludzie dawniej i wygląda na to, że nie byli to jedynie Łemkowie?! Niby to były „takie udry”, bo „wszyscy się znali na czarach”, ale żarty się w przypadku przestępu kończyły źle.
Pani Ewa Fryś w przysiółku Bieśnik wsi Szalowa zapisała w 1960 roku, że „mniej ważne diabły tzw. galeje mieszkają w rdzeniu każdego krzewu dzikiego bzu (czarnego). Trafiali się nawet pomyleńcy, nazywani we wsi „ofiarami bzu”, którzy „straszyli i napastowali dziewczęta”. 🙂
Te i wiele innych relacji o sprawach przedziwnych, jakie działy się (ale pewnie i dzieją się obecnie jak sądzić po garniturze miejscowych polityków?) na tzw. Ziemi Sądeckiej dostępne są w formie książki i płyty (audiobook), o której nieco dalej.
Wrócić warto na chwilę do przepisu na „przestęp”, czyli magiczną formę rośliny, specjalnie wyhodowanej według sekretnego przepisu. Nie miejsce tu na szerokie analizy ( a że nie zbieram punktów za publikacje potrzebnych w karierze naukowej, więc pominę przytoczenie wszystkiego, co wiemy o czosnku, wężach i okraszenie tego zapożyczoną mapką zasięgu wybranego gatunku :-0 ) – wspomnę jedynie o roślinie, która nazywa się w botanice akademickiej przestępem białym (Bryonia alba). Należy do rodziny dyniowatych, ale niczym popularnej dyni nie przypomina, poza charakterem rośliny pnącej. Czarne owoce przestępu białego 🙂 są podobne do owoców psianki czarnej, ale może nieco większe? Korzeń jest bulwiasty i żółtawego koloru. Przybiera on kształty, które przypominać mogą postać ludzką. Cała roślina jest silnie trująca (przyjęcie przestępu powodować może zablokowanie oddychania) i ma pewne znaczenie w magii i ziołolecznictwie (co zazwyczaj idzie w parze…). Problem w tym, że przestęp biały nie jest rośliną rodzimą, ale pochodzi z cieplejszych miejsc w Europie, Azji i Afryce (?) i na terenach Polski (gdzie?) pojawił się podobno w XVI wieku. Znalazłem spory okaz owocującego przestępu białego nad Dunajcem w Kotlinie Sądeckiej kilka lat temu i miałem spory problem z oznaczeniem tej ciekawej rośliny. Wszystko wskazywało na przestęp biały, ale skąd się wziął?
Nazwa „przestęp” pochodzi najprawdopodobniej od „przestąpienia przykazania bożego”, jak informują w wielu źródłach, ale dlaczego czosnkowy specyfik z głowy węża nazywa się tak samo jak przybysz z południowej Europy? Czy mamy kolejną roślinę z jakiej składa się magiczny konstrukt nazywany: belladonną lub mandragorą, w zależności od przewagi cech jednej z tych dwóch, a tak naprawdę kilku roślin o silnym działaniu na człowieka? Jestem bliski podania wzoru na taką właśnie roślinną hybrydę, której opisy wyprowadzają na manowce wielu akademickich botaników. To roślinny Yeti, jest i nie ma go jednocześnie, a najważniejsze w nim jest to, że poza składowymi roślinami i ich mitologią, niezbędna jest silna intencja i determinacja, aby go zobaczyć i w przypadku roślin magicznych: użyć. Zasygnalizuję tylko, że sprawy się komplikują jeszcze bardziej, gdy zobaczy się poszczególne rośliny „składowe” jako kolejny zlepek gatunków i podobnych oddziaływań… i np. przestępom o owocach czarnych i czerwonych (Bryonia alba i Bryonia dioica) odpowiadać może np. para psianek: słodkogórz i czarnej (Solanum nigrum i Solanum dulcamare)…
Wspomniane na początku interesujące wydawnictwo to: Niby to legenda, ale ktosik gadał, że tak prawdziwie było. Ludowe odania sądeckie. Teksty spisane w latach 70. i 80. XX wieku oraz współcześnie opracował: Joanna Hołda i Sylwia Zarotyńska. Wydawnictwo jest świetnie ilustrowane przez artystów: Kaję Renkas i Michała Załuskiego. Szczególnie do gustu przypadły mi znakomite, posługujące się kolażem i w przedziwny sposób trafiające w sedno nawarstwionej kultury karpackiej prace p. Kai. Wielkie brawa! Mam nadzieję, że pokazane w tym wpisie dwie części ilustracji p. Kai Renkas nie sprawią czytelnikom zawodu, a sama Artystka wybaczy mi ich zasygnalizowanie w niezdarnych fotokopiach?!
Pośród wielu cennych wydawnictw i prac jakie opracowuje Muzeum Okręgowe w Nowym Sączu (placowka ta, to jedna z nielicznych jasnych stron Nowego Sącza) omawiana książeczka (ISBN 978-83-89989-67-3, format: 20x20cm, 80 stron, plus załączona płyta – audiobook – z 11 opowieściami / nagraniami zrealizowanymi przez Jacka Kurzeje i Adama Leśniaka) należy do najbardziej interesującego nurtu. Podzielona została na pięć rodziałów: Kapliczki, miejsca niezwykłe, Bacowie, czary, uroki, Istoty demoniczne, Duchy, Inne. Tytuły dobrze pokazują, z jakimi opowieściami spotkamy się w publikacji… 🙂
Wszystkie opowiadania należy uważnie przeczytać i to po kilka razy, pamiętając, że są to zarejestrowane opowiadania ustne, a nie prace przygotowane i zredagowane na piśmie. Dla mnie poza warstwą etnobotaniczną i duchową, bardzo interesujący jest wątek, jaki pojawia się niejako pobocznie przy uważnej analizie udostępnionych tekstów. Chodzi o zasięg tytułowej „Sądecczyzny”. Do miejsc najliczniej reprezentowanych w książce należy Podegrodzie – to duża wieś pomiędzy Starym a Nowym Sączem, w której wielu badaczy upatruje początków Starego Sącza, czyli pierwszego miasta na skraju Kotliny Sądeckiej. To jest zrozumiałe i odpowiada dzisiejszym wyobrażeniom o „Sądecczyźnie”. Moją uwagę (z wielu oczywistych dla czytelników www.biotoplechnica.eu względów) przykuły opowieści traktujące o wyprawach do Lewoczy (miasteczko u wejścia w Góry Lewockie na Słowacji), Lechnicy, Leśnicy i Czerwonego Klasztoru oraz opowieści ze Szczawnicy, Bartnego i Szalowej. Mniej rozeznanym w terenie czytelnikom podpowiem, zanim otworzą mapę, że tereny te leżą daleko, daleko poza dzisiejszym – skarlałym na własną prośbę – oddziaływaniem/zasięgiem „Sądecczyzny”. Niektóre wsie i ich okolice leżą na terenie Słowacji (i to z zaznaczeniem, że o ile słowacka wieś Lesnica była kiedyś i na krótko wcielona do Polski, to ani Lewocza, ani też Czerwony Klasztor i Lechnica w Polsce nie była, a Bartne i Szalowa to całkiem inny, wschodni kierunek, podkreślający ważną obecność kultury Łemków na „Sądecczyźnie”). Ten, zdawało by się, „błąd” Muzeum uważam za najcenniejszy wkład w przyszłą (może doczekamy bardziej światłych władz tego regionu ?) dyskusję o prawdziwych uwarunkowaniach kulturowych i kierunkach rozwoju „Sądecczyzny”. Dlatego też uparcie daję niegdysiejszą nazwę regionu w cudzysłowie. Dzisiaj zostało niewiele z dawnej, tej prawdziwej (?) Sądecczyzny, sięgającej naturalnie po Pieniny (a nici wiążące te regiony w interesującą całość są rozliczne i najbardziej spektakularne to na wpół legendarny zamek pieniński św. Kingi…i całkiem realny majątek Adama hr Stadnickiego z Nawojowej) i część tzw. łemkowszczyzny na północny-wschód od Muszyny i Krynicy. Ostatnim, całkowicie zaprzepaszczonym, bo zbyt słabo opartym na podobieństwach w mentalności i wspólnej historii, wykwitem „Sądecczyzny” było województwo nowosądeckie… sięgające aż po Zakopane czyli właściwie do… Warszawy. Ten kuriozalny twór polityczny trwał w latach 1975-1998 i został po kolejnej reformie w 1999 r. wcielony do województwa małopolskiego, a jego stolicy „stał się jeno sznur”.. Z perspektywy czasu, jedynym powodem dla zorganizowania tego województwa jaki dzisiaj widzę, było łatwiejsze przeprowadzenie kilku inwestycji trwale niszczących miejscowe środowisko naturalne (część Pienin, część Beskidu Sądeckiego i parę innych miejsc). Wracając do wydawnictwa Muzeum, to miło jest wiedzieć, że kilka osób (których, jak mi się wydaje, nikt z wielkich miejscowych polityków nigdy o nic nie pyta) ma świadomość utraconej, cennej więzi, jaka łączyła szeroko rozuminą Kotlinę Sądecką z jej dwoma miastami z Pieninami i kilkoma innymi częściami przyległych regionów.

Warto też odnotować, że dla informatorów, których opowieści stanowią treść książki, było całkiem jasne, że określenie „baca” oznaczało także czarownika, zielarza i najmocniejsi z nich mieszkali po południowej stronie gór – w okolicach Lewoczy, Lechnicy, ale także wśród Łemków na wschodzie… to tam się trzeba było udać po pomoc!

Trochę żartobliwie i z przekąsem dodam na koniec opowieść sądecką o tym, jakie przygody spotkały tu Cesarza z Wiednia i jakie doniosłe decyzje zapadały na Sądecczyźnie! Otóż Cesarz podróżował do Szczawnicy i wracając ze słynnego już uzdrowiska (jeszcze w tamtych czasach nie chciało udawać miasta) przenocował w Lesnicy (wówczas Leśnicy – tuż obok Szczawnicy, ale nie mylić z Leśnicą k/Nowego Targu). Tam zbudziły go płacze dzieci i wysłuchał opowieści ich matki, oczywiście 🙂 biednej wdowy o rannym wstawaniu i odrabianiu pańszczyzny na rzecz Czerwonego Klasztoru. Jakby nie liczyć, wdowa musiała faktycznie wstawać wcześnie, bo do klasztoru z Lesnicy jest blisko dwie godziny drogi pieszo… Cesarz, znany z tego rodzaju akcji, zlitował się nad gościnną kobietą i obiecał, że w przebraniu odrobi za nią pańszczyznę w klasztorze. Rano jednak zaspał (a nie było w tamtych czasach wypożyczalni rowerów w Lesnicy…) i gdy zastukał do bramy klasztoru z miejsca dostał cięgi – bez słuchania wyjaśnień braciszkowie zamknęli go do lochu. Po dniu w piwnicy został wypuszczony i zaopatrzony na drogę w tzw. „kopa w rzyć”. Najwyraźniej syty już przygód zwykłego człowieka :-), pobiegł do pobliskiej Lechnicy. Lechnica w tamtym czasie była dużą wsią, na dobrach której postawiono Klasztor Lechnicki, znany potem jako Czerwony. We wsi stacjonowała obstawa Cesarza i bez dalszej zwłoki Cesarz udał się do Wiednia. Tam, na wspomnienie o tym, jak wygląda odrabianie pańszczyzny, zniósł ten obowiązek aktem cesarskim!
sadeckiecover
Jeszcze porządkowa uwaga na koniec, adresowana do wszystkich (a szczególnie do niektórych chcących uchodzić za poważnych naukowców): od dłuższego już czasu wpisy na blogach i informacje podawane w internecie są traktowane jako źródło informacji, które powinno być podawane w przypisach. Zaznaczcie źródło, autora i datę odsłony. Nie wstydźcie się tego i nie sugerujcie, że wydrukowane jest cenniejsze. Najcenniejsza jest zawsze sama wiedza i zdolność wiązania faktów (a nie jedynie ich spisywanie ze wszystkiego co się da) i opis wiedzy zawartej w opowieściach nagranych pół wieku temu dobrze o tym zaświadcza. 🙂