FITOREMEDIACJA / BOTANIKA KRYTYCZNA
Wielkimi krokami zbliża się początek cyklu Bio::Flow w Bunkrze Sztuki i majowy, etnobotaniczny warsztat terenowy w Czerwonym Klasztorze. Taki czas rodzi motywację do podejmowania przeróżnych analiz, pomysłów, konstatacji i tworzenia propozycji pod rozwagę. Dla tych, którzy potrafią cieszyć się wyzwaniami, od czasu do czasu będę przypominał (także sobie) pojęcia i idee, które warto znać aby docenić i właściwie wykorzystać zarówno spotkania w Bunkrze Sztuki w Krakowie, jak i nową serię warsztatów terenowych. Dzisiaj dwa takie pojęcia, a na ich bazie otwarta propozycja/możliwość rozmowy przy okazji zapowiedzianych spotkań.
Bardzo interesującym hasłem ze słownika botanicznego (wykraczającym poza identyfikację gatunku napotkanej rośliny) jest fitoremediacja. Jest kilka wersji definicji fitoremediacji i najbardziej prosta (a to domena bioinżynierii…) mówi, że to technologia oczyszczania środowiska (a bioinżynieria za środowisko ludzkie uważa: glebę, wody, osady, powietrze) wykorzystująca ponadprzeciętne zdolności niektórych gatunków roślin do akumulacji substancji zanieczyszczających lub ich degradację. Definicja ta jest bardziej inżynieryjna niż bio… i dlatego skupia się mocno na aspektach przydatnych populacji naczelnych, która z uporem sra w swoje gniazdo i zamiast przestać, szuka wszelkich sposobów aby ktoś/coś zrobiło to za nas. Fitoremediacja może być rozmaita: w postaci fitoekstrakcji, fitostabilizacji, fitodegradacji, fitowolatilizacji i rizofiltracji… 🙂 Problemem jest to, że rośliny wprawdzie działają wydajnie, ale wszystko krąży i jest jak w praktykach stosowanych na naszych wsiach: śmieci wywalić do lasu sąsiada, gnijące odpady z ubojni zatopić w potoku poniżej domu zmyślnego 🙂 właściciela, a czasem coś toksycznego spalić aby wiatr zaniósł ciężki dym „miastowym”… To nie są żarty, bo np. fitowolatilizacja polega na przemianie substancji czerpanych przez rośliny z gleby w związki lotne i oddanie ich w tej zmienionej formie do atmosfery… Oczywiście lepiej, aby ścieki zostały oczyszczone poprzez zmagazynowanie substancji szkodliwych w korzeniach i nie popłynęły do rzek i ujęć wody (a jest to mechanizm bioinżynieryjnego wykorzystania rizofiltracji), ale jeszcze lepiej ograniczyć ścieki do minimum lub wejść w obieg zamknięty i dbać o ich jakość. Lepiej, ale drożej i wymaga pracy. Specjalnie trochę upraszczam i rysuję grubszą kreską, bo raz, że blog, a dwa, że chodzi bardziej o zasadę i zauważenie jak mocno naukowe definicje są częścią ideologii i wymuszają sposób myślenia o zjawiskach, które przecież istnieją niezależnie od tego czy my – ludzie, mamy skażone (przez siebie) środowisko czy nie. Ta definicja jest z jednej strony dobra (bo krótka…), ale z drugiej bardzo niebezpieczna, bo zakłada, że zawsze znajdą się jakieś gatunki „ponadprzeciętnie” zdolne aby usunąć nasze śmieci i zaniedbania. W tej definicji nie ma słowa o tym, że rośliny mogą przyczynić się do neutralizowania czasowego ponadprzeciętnego skażenia środowiska przez gatunek ludzki.
Czy idąc tropem ideologicznego konstruowania definicji „naukowych” możemy wnieść do stosownych instancji (komitetów naukowych, konferencji, ciał badawczych i sprawczych) aby poszerzyć definicję o bezsporne oddziaływanie roślin na stan naszej psychiki i zdolności przynoszenia ulgi i tzw. relaksu. Do wymieninych rodzajów fitoremediacji prosimy dodać także: fitorelaksację, którą pozwolę sobie zdefiniować jako: ponadprzeciętną zdolność niektórych gatunków roślin lub ich zespołów (las, łąki) do rozładowywania stresu u ludzi, który jest efektem przeludnienia… ? Czy to jest propozycja słabo udokumentowana? Oj, nie ryzykowałbym takiego twierdzenia.
Skoro już jesteśmy przy nowych propozycjach, to z poprzednim przykładem wiąże się to co możemy nazywać Botaniką Krytyczną. Właściwie cały mój Zielnik podróżny… jest napisany w tej perspektywie i przypomnę tylko, że dyskutuję tam z nazwami przyjętymi wbrew logice i prawidłom językowym (np. ciemierzyca – a nie ciemiężyca s. 37), z modami wśród botaników, którym zawdzięczamy liczne kiedyś np. w Pieninach gatunki endemiczne, albo rozplenienie się czegoś, co nazwałem dysjunkcją kulturową (a wcześniej zjawisko to zauważone i nazwane było dysjunkcją lokalną, Zielnik… s.296), a polegającą na praktyce uporczywego badania terenów uchodzących za atrakcyjne, albo dogodnych komunikacyjnie dla badaczy. Zaznaczam, że w takich badaniach nie ma nic złego, ale nie mają one wiele wspólnego z metodami naukowymi, zwłaszcza, że później tereny opuszczane w badaniach załatwia się (kolokwialnie: załatwia się w aspekcie np. ochrony przyrody, bo opiera się ona na koncepcji różnorodności biologicznej budowanej na listach stwierdzonych gatunków) stwierdzeniem, że pewne gatunki tam nie występują (bo w Tatrach i Bieszczadach po 200 wycieczkach i obozach naukowych stwierdzono je w dwóch miejscach, a w Beskidzie Sądeckim po 3 wycieczkach przez ostatnie 100 lat nie stwierdzono wcale…) czyli, że mamy do czynienia z dysjunkcją gatunku? 🙂 Jest wiele innych powodów aby pracować nad Botaniką Krytyczną, ale warto dla wyjaśnienia ewentualnych nieporozumień (i posądzeń o pieniactwo) odwołać się do świetnego opisu metody krytycznej czy też samej krytyki. Krytyka oznacza analizę, która koncentruje się na tym, co gruntuje możliwości systemu. Krytyka dokonuje lektury wstecznej wychodząc od tego, co wydaje się naturalne, oczywiste lub uniwersalne i pokazując, że te rzeczy mają swoją historię, powody, dla których są właśnie takie, efekty, które wywierają wpływ na tym, czego są przyczyną; że punkt początkowy nie jest dany, ale jest konstrukcją zazwyczaj pozostającą niewidoczną dla siebie samej… (cytat z B. Johnson za D. Gunkel). W gruncie rzeczy chodzi o to, aby przyznać, że nie wiemy wszystkiego i nie rozumiemy wszystkiego, że musimy się uczyć obserwować także samych siebie podczas badania czegokolwiek i nie popadać w napuszenie (odnoszę się tu do Witkacego…), co zamiast wiedzy dostarcza tylko niezbyt radosnego śmiechu co wnikliwszego otoczenia.
Na mojej fotografii z Javoriny (Tatry, Słowacja) – ślady po bioinżynierii… 🙂