„Bądź jak lis,

co zostawia więcej ścieżek niż potrzeba,

niektóre mylne.

Praktykuj odrodzenie.”

Wendell Berry, Manifesto: The Mad Farmer Liberation Front.

Lista tematów rośnie, czas się kurczy – również dlatego, że w ciągu tygodnia zajmuję się głównie zajęciami i sprawami zawodowami, a w ciągu weekendu trzeba się naprawdę postarać, żeby nie ulec licznym zaproszeniom, wydarzeniom kulturalnym i okazjom towarzyskim. Nie jest to łatwe. Mam więc nadzieję, że kiedyś uda mi się poświęcić oddzielny wpis tutejszym co-opom, czyli amerykańskim formom spółdzielni zrzeszających producentów organicznych i ich odbiorców. W Winonie jest ich parę. Do tego w soboty w Leevee Park nad samą Wielką Rzeką odbywa się Farmers’ Market (koleny temat sam w sobie, ale zostawię go też na później). To właśnie w Bluff Country Co-Op spotkałam w ubiegłą sobotę Eda, który częstował syropem klonowym, sezonowanym w beczkach dębowych jak bourbon. Na syrop klonowy w ogóle nie trzeba mnie namawiać. Jak tylko spróbowałam, błyskawicznie sięgnęłam po pokaźną zalakowaną butelkę i włożyłam do koszyka. To był bezsprzecznie najlepszy syrop, jakiego w życiu próbowałam (a wiem, co mówię, po dwóch wizytach w Quebecu, wśród Quebecois)! Dzień był pełen innych wrażeń, ale rano przy śniadaniu postanowiłam sprawdzić, jaka tajemnica kryje się za etykietą, która głosiła tylko: B&E’s Trees.

IMG_3528

Na szczęście na odwrocie była strona internetowa. Kliknęłam i… eh boy. Decyzja zapadła równie błyskawicznie, jak ta o sięgnięciu po butelkę w Co-opie. Jak często znajdziecie na stronach farmerów wiersz „Manifesto: The Mad Farmer Liberation Front” Wendella Berry, poety i także farmera? Nie jeżdżę samochodem, więc była to kwestia namówienia kogoś ze znajomych, których nigdy nie trzeba specjalnie namawiać 🙂 (Po trzech tygodniach tutaj moje życie bez samochodu przypoina tutaj surfing – jeśli nie jeżdżę rowerem np. z powodu wydatnych ulew w ubiegłym tygodniu albo gdzieś jest za daleko, to surfuję na falach ludzkiej życzliwości; nigdy jej tutaj nie brakuje). Rzuciłam pomysł i po kilku dniach nieoceniona Carrie doniosła, że już jest w kontakcie z farmą i że możemy jechać w piątek. Farma mieści się w miejscowości Cashton niedaleko LaCrosse, jakieś 80 minut drogi, w Wisconsin (a jakże!).

[googlemaps https://www.google.com/maps/embed?pb=!1m28!1m12!1m3!1d309002.90622388676!2d-91.50563199991133!3d43.9087470267894!2m3!1f0!2f0!3f0!3m2!1i1024!2i768!4f13.1!4m13!3e0!4m5!1s0x87f96d7bdb52d943%3A0x5411031bcba36a45!2s457%20Gould%20St%2C%20Winona%2C%20MN%2055987%2C%20USA!3m2!1d44.0511049!2d-91.6697681!4m5!1s0x87fc26480d9474a5%3A0xf4aff25fb81f23ca!2sCashton%2C%20WI%2054619%2C%20USA!3m2!1d43.7419143!2d-90.7792984!5e1!3m2!1sen!2suk!4v1568565384740!5m2!1sen!2suk&w=600&h=450]

Nie było łatwo trafić, drogi stawały się coraz węższe, ostatnie pół mili po szutrówce nie napawało optymizem, ale w końcu wyłoniły się trzy dębowe beczki ułożone jedna na drugiej i tabliczka z numerem posesji, której szukałyśmy. Przywitał nas szeroki uśmiech Eda i błoto – zgodnie z ostrzeżeniem. Ulewa oznacza tu czasem – jak w ubiegłym roku podczas katastrofalnej powodzi – 24 cale opadów w tydzień i jak mi podpowiada kalkulator, jest to niewyobrażalna suma ponad 600 mm! Czyli zupełnie jakby u nas maksymalny opad trwał siedem dni! (ok. 100 mm na dobę, co i u nas oznacza zazwyczaj gwałtowną powódź). Woda będzie leitmotivem opowieści Eda, bo i w ich leśnej farmie, czyli klonowego lasu na stromych stokach wzgórz, ustyuowanego między Eureka Maple Woods State Natural Area i Portland Maple Woods State Natural Area, erozja jest głównym problemem. Zwiedzanie zaczęliśmy od tzw. sugar barn, gdzie sok z klonów jest doprowadzany i kondensowany, aż osiągnie wystarczającą zawartość cukru (która musi skoczyć z ok. 12% do 40-tu kilku).

Ed urodził się i wychował na farmie nieopodal (za dwoma grzbietami wzgórz), podobnie jego dziewczyna, Bree. Są miejscowi i wiedzą o regionie wszystko. Na przykład to, że na przełomie lat 30. i 40. prowadzono tutaj bardzo progresywną politykę, w ramach programu Civilian Conservation Corps (1933-1942, jednego z najwcześniejszych programów tzw. New Deal, który miał pomóc w odrodzeniu ekonomii amerykanskiej po Wielkiej Depresji) zachęcano tutejszych farmerów do wysadzania i wysiewania odpowiedni zestawów gatunków i zniechęcano do stosownaia środków chemicznych, ze względu na zasoby wody pitnej w dolinei i na to, że wzgórza, na których leży Cashton, są wododziałem. Później nadeszły „lepsze” czasy, a wraz z nimi klęska wysokouprzemysłowionego rolnictwa, która odbija się tutaj coraz większą czkawką. Farmerzy zależą bardziej od wahań na rynkach finansowych i cen giełdowych kukurydzy i soi (ta ostatni znajduje zbyt głównie w Chinach) niż od czegokolwiek, co dzieje się z ich własną ziemią i co się tutaj rodzi. Jak mówi Ed, coraz więcej farmerów – w obliczu częstych i uporczywych kłopotów będących efektem zmiany klimatycznej – zaczyna więc myśleć o wyjściu z zaklętego kręgu państwowych subwencji i długów, i szuka nowych rozwiązań. Zaczęło się więc zainteresowanie bardziej odpornym na warunki pogodowe gospodarowaniem – w okolicy jest np. organiczna farma mleczna (co tutaj oznacza także dbałość o różnorodność upraw i hodowli) oraz farma permakulturowa New Forest Farm Marka Shepparda (urodzonego w Chorwacji!), z programem wolontariackim (wiecie już, gdzie mnie poprowadzi w nasępnym rzucie?), w Casthon mieści się znana spółdzielnia (co-op) farmerów organicznych Organic Valley. 

Będę się więc upierać: tutaj dzieje się cicha rewolucja. Ludzie, którzy ją robią, nie mają czasu na bzdury, na ogłoszenia na FB, na załamywanie rąk i teoretyzowanie co by było, gdyby i jak byłoby najlepiej, na pouczanie innych i wytykanie winnych. Dlatego ich nie widzicie. Są zajęci na przykład regeneratywnym rolnictwem.

Bo to zajęcie to naprawdę kupa ciężkiej roboty. B&E’s Trees to jest rzeczywiście pięć zaprzyjaźnionych osób, które wszystko robią same: od zbiorów soku z drzew po rozlewanie do butelek (ciągle głównie ręczne!), dystrbucję i marketing (ale ten ostatni termin nie ma nic wspólnego z tym, co zazwyczaj kryje się pod tym terminem – Ed najczęściej wsiada w seoznie do swojego starego pickupa i jeździ po okolicznych co-opach, eventach i festiwalach organizując degustację. Do tego dochodzi organizowanie wszelkich eventów w samej farmie: mają piękną łąkę, na której na przykład odbywają się warsztaty zbierania dzikiego czosnku podczas Ramp Fest – i teraz uwaga, read my lips miłośnicy pesto z czosnku niedźwiedziego – TAK ŻEBY NIE NARUSZYĆ MIEJSCOWEJ RÓWNOWAGI I DOBROSTANU ROŚLIN. W samej sugarn barn jest także zaimprowiozwany niewielki bar do degustacji syropu i innych produktów podczas sezonowych weekendowych spotkań. Najwyraźniej permakulturowy model zróżnicowanego gospodarowania i źródeł przychodów dobrze się tutaj sprawdza. Spróbujcie sobie jednak wyobrazić ogrom roboty przy tym wszystkim.

Przy tym wszystkim spacer z Edem po lesie pokazał, że świetnie rozumie zasady rolnictwa regeneratywego – to, co robią w swojej leśnej farmie, jest nakierowane tyleż na zbiory, co (może nawet bardziej) na zachowanie miejsca i troskę o przyszłość. A horyzont czasowy jest całkiem inny, niż w przypadku pól modyfikowanej genetycznie kukurydzy: pierwsze zbiory soku klonowego można uzyskać z 50-letnich drzew… Do tego dochodzi odtwarzanie zestawu rodzimych gatunków na łące przy sugar barn, przy nastawieniu głównie na perennials (czyli rośliny wielosezonowe, znacznie bardziej odporne na wahnięcia pogody). Tutaj także mają kłopot z roślinami inwazyjnymi, ale po dłuższej dyskusji okazuje się, że jedne z farmerów wykorzystuje taki inwazyjny gatunek traw jako paszę. Gdzie więc jest problem, tam można znaleźć i jego rozwiązanie, a kryzysy są naszą szansą. Z tej perspektywy kryzys klimatyczny jawi się zupełnie inaczej – choć nikt nie mówi, że będzie łatwo. Może dlatego warto, żebyśmy zakasali rękawy już dzisiaj i uczyli się drobnych i więkzych sposobów. Nie uratujemy planety, to prawda (bo to niemożliwe, to raczej planeta możę uratować nas, jeśi zechce – ona sama bez wątpienia da sobie radę, to tylko życie jakie znamy będzie wyglądać inczej). Zacznijmy jednak wreszcie kojarzyć nadzieję z uporem, wiedzą i determinacją, a nie z fantazjami o przyszłym pięknym życiu. To moja odpowiedź na ten artykuł (cieszył się na FB dużym powodzeniem) – tylko pozornie mądry, w gruncie rzeczy oferujący garść oczywistości, o których wie każdy, kto trochę wychodzi poza swoje internetowe bańki i rusza w teren, żeby sobie ubrudzić ręce. I oczywiście, żę dychotomia, którą tutaj buduję jest pozorna. Ale wiecie co, mam na myśli. Lepsza garść praktyki niż tona teorii (w tym przypadku).

Spacer po lesie klonowym (farmie!) był jak zanurzenie w dobrej przyszłości. W scenariiuszu, który już się dzieje i napawa jeśli nie otuchą, to falą pięknej energii płynącej z poczucia, że nie jesteśmy sami. I to w wielu znaczeniach – nie jesteśmy sami, wokół nas jest tyle żywych pięknych istot. Nie jesteśmy sami – wokół nas jest tyle pięknych ludzi skłonnych dbać o te istoty i siebie. Nie jesteśmy sami – wokół nas jest tyle mądrych rozwiązań i tyle wiedzy. Nie jesteśmy sami – wokół nas jest tyle sztuki, tyle rozmaitych form ekspresji. W tym spacerze instalacja do pobierania soku z drzew i pompowania go na górę, do sugar barn, jawiła się jak jedna wielka landartowa instalacja.

Ed spędził z nami ponad dwie godziny, z entuzjazmem opowiadając o farmie, lesie, regionie i jego historii. Nie mogę teraz myśleć o towarach na półkach w co-opie, jako o zwykłych „rzeczach”. Ani o kupowaniu tam jak o kolejnej formie kosnumpcji. Wkładając do koszyka kolejną butelkę syropu klonowego, organicznych tutejszych bawolich serc (pomidorów), czy pakując orzechy do bawełnianego woreczka w gruncie rzeczy włączam się w krąg dzielenia się opowieściami i zasobami. W tym małym geście styku czipa mojej karty płatniczej z terminalem w Bluff Country Co-op wchodzę w rzekę obfitości. Czasem płynie ode mnie ku innym, a czasem (częściej) odwrotnie. Nie zależy od cyferek, które ten przepływ tłumaczą, one go czasem tylko ułatwiają. Z radością „zapłacę” za to „więcej”, także za tych, którzy dzisiaj „zapłacić” nie mogą. Bo może włączają się w ten przepływ na dziesiątki innych sposobów, a może kiedyś „zapłacą” gdzieś indziej, komuś innemu, kto całą swoją energię wkłada w dobrą przyszłość już teraz.

Dlatego, kiedy następnym razem zobaczycie na fejsie, że ktoś się boi końca świata i pogrąża w desperacji, nie wierzcie. Wiele jeszcze końców świata na horyzoncie, ale nie jesteśmy sami. Zamartwianie się historiami z fejsa jest zwyczajnie nie fair wobec całego wysiłku, który wkładają w zmianę zwykli ludzie Tu i Tam.