Pozemok, na ktorom sú skaly, svahy, rokliny, výmole, vysoké medze s krovim alebo kamenim a iné plochy
Ten nietypowy tytuł pochodzi z „Výpisu z katastra nehnutel’nosti” określającego kody sposobu użytkowania gruntu naszego gospodarstwa w Lechnicy, małej wiosce na słowackim Zamagurzu, schowanej w dolinie potoku Havka, między szczytami Kama i Špica. Pewne bardzo sprzyjające okoliczności sprawiły, że staliśmy się właścicielami niewielkiego kawałka tego niezwykłego regionu (ostatnio określanego jako „najzdrowszy region Słowacji) należącego do górnego Spisza. Dużo by pisać o tym, jak to się stało – i byłoby tutaj też miejsce na opowieści o tym, jak od co najmniej 15 lat regularnie odwiedzaliśmy Červený Klaštor i „chatky” w Smerdžonce (dzisiaj Dunajec Village i spa); jak zostaliśmy współautorami bestsellerowego przewodnika po Słowacji i Spiszu oraz jak nasze ścieżki tak czy owak wiodły w tym kierunku. Dobre trzy lata temu, uprawiając naszą ulubioną formę dryfu po pienińskich łąkach między Smerdžonką a Lechnicą, niepostrzeżenie znaleźliśmy się w gęstym zagajniku na zboczach Kamy. Bardzo trudno było z niego wyjść, bo przedzieranie się przez gęste zarośla tarniny może dostarczyć emocji nawet zagorzałym survivalowcom. Kręciliśmy się więc trochę w kółko podziwiając piękne padalce czmyhające nam spod nóg i obierając kierunek na spketakularną, pokręconą sosnę w najbliższym sąsiedztwie. Wyglądało na to, że zagajnik nas pochwycił i nie chce puścić. W końcu jakoś udało się odnaleźć sarnią ścieżkę, wreszcie polną drogę, którą zeszliśmy na drogę asfaltową w Lechnicy, tuż naprzeciw baru (znanego jako Hasičsky, czyli strażacki). Padał rzęsisty letni deszcz, więc nie mieliśmy innego wyjścia, jak odwiedzić lokalne centrum życia towarzyskiego. Było niedzielne wczesne popołudnie i kiedy weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia, stało się zupełnie, jak w filmach, które wszyscy kochamy – bar o wnętrzu pokoju gościnnego wypełniony był Lechniczanami w różnym wieku raczącymi się napojami raczej alkoholowymi i roztrząsającymi wszelkie istotne sprawy życiowe. Mówili w miejscowym dialekcie, w którym – jak tu się mówi – ludzie „godajo”. Czasem przybysze z północy są przekonani, że Słowacy w tej części mówią po polsku – nic bardziej mylnego; mówią właśnie jednym z wielu pięknych słowackich dialektów, który w tej okolicy jest lingua franca po obu stronach granicy państwowej, bo narodził się z tego samego pnia. Nasze wejście stało się eventem, panowie odwrócili głowy w naszym kierunku. Przez chwilę zapadło milczenie, ale tuż po tym, jak niezrażeni zamowiliśmy kawę (mieliśmy za sobą podobne eventy na słowacko-węgierskim Gemerze, gdzie wejscie do wiejskich karczm często wyglądało na znacznie poważniejszy akt brawury), gwar głosów powrócił, punktowany urywkami reklam z umieszczonego nad głowami gości telewizora. Było mimo wszystko oczywiste, że nasza obecność przyciąga uwagę. Dyskretnie rzucane znad kufli z piwem spojrzenia nigdy jednak nie zatrzymywały się na naszych postaciach na tyle długo, żeby wprawić nas w zakłopotanie. Nie sposób uchwycić takie momenty i zatrzymać na stałe – ani za pomocą obiektywu aparatu, ani nagrywarką z najczulszym mikrofonem. Można tylko starać się przeżyć chwilę najmocniej, jak się da, żeby pozostała w pamięci, niezależnie od późniejszych świadomych poruszeń naszego umysłu. Najwyraźniej przeżyliśmy te wszystkie chwile na „kopcach” na południowym brzegu Dunajca i spotkania z ludźmi „na cestach” na tyle mocno, że dzisiaj pokręconą sosnę, która kiedyś służyła nam za drogowskaz, widzimy z podwórka, a Hasičsky mijamy schodząc do autobusu w dolinie Dunajca.
Marcin Walko
Brakuje jednak w wątku jak trafiliście na opisywane tutaj gospodarstwo 🙂 to też proszę o rozwinięcie tematu 🙂
nytuan
Co nieco jest, ale OK, pogłębimy temat 🙂