delhitreespuch
Dr Wojciech Puchalski (znany dobrze uczestnikom warsztatu w Czerwonym Klasztorze) z The Nature Laboratory zrobił mi dzisiaj wielką przyjemność! Nadesłał uzupełnienie mojego opisu niezwykłej książki Drzewa Delhi w postaci tła dotyczącego osoby autora, jego żony i niezwykłej historii jaką utkały drzewa i ludzie! Jestem tym bardziej zadowolony, że ta niezwykła opowieść dotyczy książki z biblioteki mojego ojca, który był moim jedynym prawdziwym nauczycielem, a bywał obśmiewany za usilne gromadzenie i sprowadzanie w najprzeróżniejszy sposób interesujących książek. Wiele z nich przywoziłem ja sam (jak np. Enjoy Trees Storrs’a czy Encounter with the Himalayan Wildlife świetnego nepalskiego biologa dr Tej Kumar Shrestha, którego badania słodkowodnego delfina zrobiły na mnie wielkie wrażenie), ale wiele z tych wskazywanych przez ojca książek docierało do niego w plecakach mojej córki Nataszy i wielu jej znajomych i przyjaciół… Teraz ja wszystkim dziękuję i zapewniam, że biblioteka będzie dalej służyła roślinom i ich przyjaciołom.
Oto tekst jaki nadesłał Wojtek:
O indyjskich drzewach, społecznościach i dwojgu ludzi…
Jakiś czas temu pozytywnie zaskoczył mnie wpis Marka (z 12 maja), będący świetną recenzją znakomitej, znanej mi książki (i autora też) Pradipa Krishena “Trees of Delhi”. A ponieważ, oprócz samej etnobotanicznej wiedzy, Marek przedstawia nam tu również osoby – historyczne i współczesne – o dorobku znaczącym dla etnobotaniki, ich drogi życia i ścieżki poznania, stwierdziłem, że nie od rzeczy będzie przybliżyć również postać autora tego dzieła. Tym bardziej, że jak się okaże, nie będzie to postać standardowa, a do tego niemożliwe tu będzie pominięcie jeszcze jednej osoby, bardziej może znanej niektórym, którą o związki z etnobotaniką chyba mało kto podejrzewa…
Pradip Krishen nie jest botanikiem, a przynajmniej nie zdobył nigdy formalnego wykształcenia w tej dziedzinie. Jest historykiem (po Oxfordzie), już w Delhi był nauczycielem akademickim, a przede wszystkim reżyserem filmów dokumentalnych i fabularnych też. I pewnie nadal działałby w tej branży i nigdy nie napisałby książki o drzewach, gdyby nie lawina konsekwencji pewnego spotkania…
Oto zaczepia na ulicy pewną młodą kobietę, której uroda i zachowanie bardzo mu pasują do epizodycznej roli w przygotowywanym filmie. Taką ją sobie właśnie wymyślił…
Ta dziewczyna nazywa się Arundhati Roy.
Szybko okazuje się, że ich współpraca na jednej małej roli się nie skończy. Arundhati zostaje scenarzystką najlepszych filmów Pradipa, jest też w nich aktorką… Choć dzieli ich dużo – pochodzenie, wykształcenie, różnica wieku i charakterów przede wszystkim, łączy ich wzajemna inspiracja. I miłość też. Zostają na długo życiowymi partnerami…
Im bardziej Arundhati poznaje środowisko ludzi związanych z branżą filmową, tym bardziej staje się ono przerażające dla tej prostolinijnej kobiety. Postrzega ludzi-hieny, bez skrupułów gotowe wykorzystać każdą ludzką tragedię dla swojej kariery i pokazania swojej – czy też dobrze widzianej przez sponsorów – stereotypowej wizji świata. W pewnym momencie nie wytrzymuje, pisze. Uderza ostro i celnie. Tak rodzi się przyszła bezkompromisowa publicystka, zawsze biorąca w obronę wszystkich krzywdzonych, zwłaszcza tych, których nikt już nie chce słuchać.
Pradip nie odcina się od żony. Traci duży kontrakt na telewizyjną serię programów. Persona non grata w branży.
Oboje odreagowują. Arundhati pisze powieść: „Bóg rzeczy małych” przyniesie jej światową sławę. Pradip gdzieś w interiorze daje się oprowadzać po lesie przez znajomego leśnika. Ten tak ciekawie – a może tylko w sposób trafiający do człowieka potrzebującego właśnie oparcia i wyciszenia – mówi o drzewach, że Pradip odnajduje w nich swoją drugą miłość. Kocha drzewa.
Wraca do Delhi. Do miasta-molocha, rozrastającego się w niepohamowany sposób, pełnego ludzi zestresowanych, goniących za czymkolwiek, co na chwilę daje utrzymanie, a przede wszystkim wykorzenionych – z własnej kultury, ze społeczności, w których mogliby liczyć na wzajemne wsparcie. Tak je widzi Arundhati, sama pochodząca z głębokiej prowincji. Tam, gdzie wykorzenieni są ludzie, wykorzenione jeszcze szybciej zostają drzewa…
To, co Marek pisze w swojej notatce o głębokim szacunku mieszkańców Indii do drzew to święta prawda, ale tak to wygląda w tradycyjnych społecznościach, które w tym ekspresowo, acz chaotycznie modernizującym się kraju znikają jeszcze szybciej niż rosną przepełnione metropolie. Jak pszczoły, strute pestycydami i nie wiadomo czym jeszcze, masowo przepadają nie wiadomo jak i gdzie… W miastach liczy się już tylko agresywne zdobywanie przestrzeni dla siebie.
Na warsztatach w Pieninach Maja i Bogdan mówili nam, że nie można u ludzi od razu wyrobić pozytywnych emocji do przyrody tak w ogóle, jako abstrakcji. Ale nie jest trudno sprawić, że człowiek polubi konkretne drzewo, pozna je, dowie się o nim, poczuje więzi z nim go łączące. Jeżeli od tego zaczniemy, dalej będzie już łatwiej te pozytywne relacje rozszerzać…
Tak właśnie zaczął działać Pradip w Delhi. Odnajduje drzewa, oprowadza wycieczki, pokazuje, nazywa, opowiada, ale i słucha ludzi. Bezcenny jest tu jego warsztat dokumentalisty: zbiera informacje, porządkuje, odnosi się do konkretu, przedstawia w formie zrozumiałej dla ludzi. Zawsze pamięta o tym, że jego celem jest budowanie relacji, ma też odwołać się do ginących tradycji. Sam musi się uczyć, botanika i dendrologia to dla niego przecież wiedza nowa. Sam wędruje, musi dotrzeć do każdego miejsca, drzewa, to sam musi nawiązać relację z przedmiotem opisu, uzyskującym w ten sposób osobowość w jego oczach… W jego narracji nie będzie też rutyny profesjonalnego botanika, który to musiałby pochylić się, aby wyselekcjonowaną część wiedzy eksperta przetłumaczyć na język ludzki i udostępnić maluczkim.
Slow research… To od razu rzuca się w oczy, że autor tej książki powstającej powolnie, w tempie nie do zaakceptowania w harmonogramach profesjonalnych krótkoterminowych grantów badawczych, z głęboką refleksją, tworzy zupełnie inną, nową jakość. Slow food, slow travel, slow life… To reakcja na masowe, zestandaryzowane produkty niskiej jakości, co to je tylko użyć i wyrzucić…
Dzieło zostaje wydane. I trafia celnie. To sam kilka razy miałem okazję usłyszeć od niezwiązanych ze sobą ludzi, jak to właśnie książka Krishena zmieniła ich stosunek do drzew i przyrody w ogóle. Powstają kluby miłośników drzew, strony internetowe, ma kto bronić istniejących drzew przed zakusami bezwzględnych inwestorów w mieście i ma kto twardo domagać się, aby nowe były sadzone. Dla zwykłych ludzi drzewo przed domem staje się często jedynym symbolem trwałości, współwzrastania i współrozwoju w niepewnym, zmieniającym się świecie… I gdy drzewa stają się widoczne w mieście, to miasto jawi się jako mniej obce… A sam Pradip prowadzi duże projekty z zakresu ekologicznego ogrodnictwa.
Mija kolejnych osiem lat. Właśnie przed miesiącem ukazało się drugie, podobne w swej formie dzieło Pradipa Krishena: „Jungle Trees of Central India”. Nie widziałem jeszcze, mam mieć, na razie dotarłem tylko do paru cytowanych fragmentów i paru entuzjastycznych recenzji. Lata poszukiwań, wędrówek, bezpośredniego kontaktu autora z każdym opisanym drzewem i budowania z nim relacji, zrobienia ponad 1300 wykorzystanych zdjęć, jak również poznawania związków i znaczenia drzew dla miejscowych ludzi (nawet lokalne nazwy mają w książce pierwszeństwo nad oficjalnymi), dają kolejną, wielką rzecz…
Jungle Trees…” to nie tylko atlas drzew i przewodnik przyrodniczy. Ma swoją głębszą warstwę, drugie dno… Autor rozróżnia i przeciwstawia sobie pierwotną dżunglę i zagospodarowany las. Dżungla trwa, w oparciu o odwieczne i niezmienne prawa. Pozwala też korzystać ludziom ze swoich darów – owoców, ziół, drewna też, w tradycyjny sposób, w jaki Pradip usiłuje ocalić od zapomnienia na stronach swej książki. W świętych miejscach dżungli żyją mali bogowie, dla lokalnych społeczności równie ważni jak ci wielcy, a przekładając to na bardziej racjonalny język, to dżungla chroni lokalny klimat, zasoby wód gruntowych, to wszystko, co ważne dla ciągłości życia ludzi w okolicy, z ich społecznościami.
Las ma produkować. Dużo drewna, równego, takiego samego. Ma dawać dochód, bezproduktywność jest marnotrawstwem. Potem się to wszystko równo zetnie… ktoś może na tym zarobi… nieważne, co będzie później. Nikt nie myśli, że może wyschną pola, a może lawina błotna zniesie całe osady z powierzchni ziemi… Może…
Tu dżungla i las – to dwie drogi rozwoju Indii. Wydaje się, że kraj już poszedł w stronę lasu – masowej, szybkiej produkcji, gdzie niektórzy bogacą się skutecznie. Analogie można snuć dalej: do czego może doprowadzić ujęte w ramy, zestandaryzowane i nastawione na produktywność życie intelektualne? Dla Pradipa alternatywa dżungla – las to sprawa wspólnych dla całego społeczeństwa wartości. Czy są jeszcze takie? On broni dżungli. Wskazuje na jej zmieniające się zagrożenia. Kiedyś były to przypadki rabunkowej, niezrównoważonej gospodarki leśnej, prowadzonej przez tych, co mieli władzę. Teraz groźne, i to jeszcze bardziej, stały się wielkie korporacje z ich nowymi kopalniami, wielkimi zaporami na rzekach i wielkoobszarowymi projektami infrastrukturalnymi… Może ze swą nową książką znów uda mu się wzbudzić refleksję?
I tu przychodzi Arundhati. To ona niestrudzenie dostrzega i alarmuje, wręcz krzyczy, o dokładnie tych samych zagrożeniach, niszczących społeczności, wykorzeniających ludzi z ich środowiska, eliminujących zwłaszcza społeczności plemienne, małe narody, bez efektywnego prawa głosu, za którymi już nikt inny się nie wstawi, skazując je na kompletną zagładę. Usiłuje nagłośnić ich problemy, ochronić przed wszechwładnymi korporacjami i skorumpowanymi urzędnikami, stając się dla tych u władzy wrogiem publicznym.
Tu losy dżungli i społeczności nierozerwalnie splatają się ze sobą. Tak jak działania tych dwojga ludzi, którzy tylko inaczej rozkładając akcenty i narzędzia, w rzeczywistości wzajemnie powiązane, konsekwentnie dążą do tego samego…
Jeszcze tylko pytanie: dlaczego jako obszar, do którego odnosi się nowa książka Pradipa, wybrał on środkowe Indie? Obszar, który wydaje się być trochę na uboczu, gdzie niewiele się dzieje, a i dżungle gdzie indziej też może będą ciekawsze, piękniejsze i uważane za bardziej cenne przyrodniczo, jak w Ghatach Zachodnich, jednym z głównych światowych centrum bioróżnorodności, czy na przedpolu Himalajów, gdzie po wielkiej powodzi sprzed dwóch lat będą one wymagać wspomaganej odbudowy?
Francuzi mówią: cherchez la femme… Gdzie jest Arundhati?
I tu w ciągu ostatnich kilku lat odnajdziemy ją jak myląc ślady za sobą, dociera do kryjówek naxalitów – partyzantów w trudno dostępnych dżunglach środkowo-wschodniego interioru. Ich obecność i walka to temat tabu w oficjalnych indyjskich mediach. To tereny plemienne, ale też bogate w surowce mineralne. Dla wielkich koncernów wydobywczych najkorzystniej byłoby przejąć cały obszar, rozkopać, ludzi wysiedlić, lasy zniszczyć… Nawet jeżeli byłyby gotowe wypłacić jakieś odszkodowania, to i tak nie dotrą one do tych, którym się należą. Kultura tych ludzi zginie, oni, nie znając oficjalnych języków, co najwyżej zostaną obywatelami najniższej kategorii, uschną, odcięci od swych korzeni. Wraz z nimi znikną też dżungle. I drzewa.
Mimo że w starciach zbrojnych giną ludzie, Arundhati usprawiedliwia ich walkę. Mówi, że bierny opór na wzór Gandhiego miał sens i siłę, ponieważ był to spektakl. W spektaklu potrzebni są aktorzy i widzowie, którzy będą komentować akcję. Tu polityka informacyjna władz sprawia, że nie ma widzów. Tragedia rozgrywa się w zapomnieniu… Jako jedna z nielicznych, Arundhati mówi o niej głośno.
Pradip pisze o drzewach, cennych, ciekawych. Nie ma zapisu cenzury na drzewa… Ludzie będą chcieli przyjechać, zobaczyć, być świadkami… Głośno mówić, ze gdzieś odmówiono im wstępu i pytać dlaczego… Może to w ten sposób jeszcze uda się uratować drzewa, dżungle, a wraz z nimi te bezbronne, pozostawione samym sobie społeczności…