Wszystko, co chciałabym tutaj zmieścić przy tej okazji będzie raczej słabo rozpoznawalne bez  całego kontekstu: dziedzictwa całych dekad najlepszej muzyki pod słońcem granej ot tak sobie, dla przyjemnosci swojej i innych albo z potrzeby serca, bez specjalnego zadęcia, codziennie i od święta. Taką właśnie zwyczajną muzyką się tutaj oddycha, przemieszczając się swobodnie i bezwysiłkowo od wszechobecnej americany (wszystko około bluegrassu, Appalachian i country) i bluesa (wiadomo, Mississipi, czyli w zasadzie Delta, ale też i Chicago), singer-songwriting (nie śmiem nazwać tego poezją śpiewaną, chodzi raczej o kawał dobrej folkowej piosenki) po rap, indie rock, elektronikę i formy mniej określone a bliższe sercu występujących. No więc uczęszczam tutaj na koncerty zupełnie na nie nie uczęszczając: to po prostu jest. Tak jakoś się dzieje, że wszędzie i przy wielu okazjach. Tzn. czasem nazywanych koncertami, ale zawsze jest to logika raczej spotkania niż tylko performansu. Nawet, kiedy na głównej scenie podczas ShutDownThirdStreet grały miejscowe gwiazdy (miejscowe, tzn. minnesotańskie), Bad Bad Hats, to wyraźnie chodziło o to, że za pomocą piosenki Super America, rozmawiały z uniwersytecką młodzieżą o wspólnocie doświadczeń:

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=ysbqHwLWpH8&w=560&h=315]

 

ShutDownThirdStreet działo się w sobotę i ponosi odpowiedzialność za opóźnienie w postowaniu. Byłam zbyt zajęta 🙂 Wydarzenie, które świetnie znacie: imieniny ulicy. Tutaj te imiona czasem nie są może specjalnie wyrafinowane (choć w Winonie opartej na typowej geometrycznej siatce, ulice oprócz tego, że są numerowane, mają także nazwy, moja ulubiona Wabasha St. to po prostu Siódma). No więc były to imieniny Trzeciej (Trzecia nie ma nazwy, może dlatego, że jest główna, przy Trzeciej mieści się wiele ważnych instytucji i mój ulubiony co-op, do wpisu o co-opach ciągle jeszcze nie doszłam). No więc idea ShutDownThirdStreet jest świetnie znana i lubiana również u nas (w Krakowie najbardziej spektakularne były swego czasu imieniny ulicy Krupniczej). Nie udało mi się definitywnie ustalić, która z rzędu to była tutaj edycja – według jednych trzecia, według innych pierwsza. Różnice biorą się przypuszczalnie stąd, że rok i dwa lata temu zamknięto odcinek Drugiej. W tym roku skala była zupełnie inna: główna ulica miasta, całodzienna impreza, kilkanaście koncertów (plenerowych i w miesjcowych knajpkach i browarze), food trucki, targi lokalnych produktów i pomniejsze wydarzenia, które mi umknęły. Wszystko zorganizowane przez lokalną firmę producencką (ma siedzibę właśnie przy Trzeciej), Treedome, założoną kilka lat temu i prowadzoną przez absolwentów Winona State University. Z Nathanielem Nelsonem, jednym ze współorganizatorów, absolwentem m.in. programu Creative Digital Media, gdzie prowadzę zajęcia, zdarzało nam się (i z resztą kadry) rozmawiać przy piwie w Island City o niezależnym kinie, Chrisie Markerze i jeszcze paru rzeczach. Wszystko i wszyscy są tutaj blisko, ale jednocześnie jest wystarczająco dużo amerykańskiej przestrzeni i powietrza napływającego z nurtem rzeki i wiatrem znad dalekiego oceanu, żeby nie czuć się klaustrofobicznie.

ShutDown zacząl się dla mnie właśnie od kultury rzeki. Na „moim” początku Trzeciej (czyi właściwie na jej końcu), znajduje się Sanborn Canoe i w siedzibie firmy, która jest właściwie starym hangarem, kłębili się zainteresowani Wielką Rzeką. Był pierwszorzędny ekwipunek dla wodnych traperów, była kampania na rzecz ochrony rozlewisk Mississipi, były najpiękniejsze plecaki pod słońcem, szyte przez ich sprzedawcę z małej firmy Big Driftless, była darmowa kawa oferowana przez uśmiechniętą parę – w skrócie: wszystko to, co najlepsze pod amerykańskim niebem Środkowego Zachodu i o czym nigdzie indziej nie usłyszycie.

A później było już krążenie od sceny do sceny w różych konfiguracjach towarzyskich: od Island City pod główną scenę, do food trucka z meksykańskim jedzeniem z miejscowych produktów, do małej sceny w Blooming Grounds (najlepsza pizza i kombucha w mieście!), pod scenę Sanborn, znowu do Island City…. Wieczór zakończyłam (przyznaję, resztką sił) w Ed’s No Name Bar, gdzie przyszło mi zmienić poglądy na scenę punkową (żyje i ma się nieźle) po wysłuchaniu świetnego damskiego tria. Kilka highlights popołudnia i wieczoru, tuaj z You Tube’a, ale cieszę się, że wszystko mogłam usłyszeć na żywo w super fajnych wykonaniach:

 

Z Lydią Lizą (Minneapolis again) spotkalam się po raz pierwszy:

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=RM6ul2oH1Ic&w=560&h=315]

 

O Mike’u Munsonie mogę powiedzieć już, że jestem jego fanką – godny kontynuator bluesa z Delty, przefiltrowanego przez wspołczesną wrażliwość i nurt nieco bardziej w górę rzeki (człowiek z Winony), nagrywa dla małej labeli Blue Front Records, a to mój ulubiony kawałek:

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=qbX_R1vZv2g&w=560&h=315]

 

Fathom Lane (ponownie Minneapolis) prezentuje się na koncercie znacznie bardziej drapieżnie (na szczęście!) niż w tym oficjalnym materiale:

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=fiT1kF2UYbg&w=560&h=315]

 

Theyself w Blooming Grounds był bardzo klimatyczny, tutaj nieco więcej żywiołu:

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=mn4byPZr4QU&w=560&h=315]

 

Dziewczyny z Last Import przywróciły wiarę w punka, granie wyraźnie sprawia im wiele przyjemności:

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=P79OPxVPs0s&w=560&h=315]

I na koniec wisienka na torcie. Jak często zdarzyło Wam się widzieć teatrzyk lalkowy prezentujący samodekonstruującą się, postkolonialą i postmodernistyczną historię o konkretnym miejscu i jego historii (Winonie, noszącej imię córki wodza Dakotów, Wabashy), przedstawienie, na którym dobrze bawią się dzieci i dorośli (zarówno zainteresowani kulturą artystyczną, jak i tzw. zwykli ludzie – i nie pytajcie mnie, jak to odróżniam 🙂 )? To jest właśnie Dr. Bob’s True Tales of Wonder, messieurs et mesdames! Oczywiście w Public Launch, o którym będzie oddzielny wpis. Z Matthew, jednym z założycieli i dyrektorów jestem umówiona na rozmowę o Public Launch, ale na razie jest poza miastem, bo realizuje ten oto absolutnie powalający projekt w St. Louis.

Wracając na rowerze przez ciepłe (24 stopnie wczesną nocą), przedburzowe, ciemne już i trochę puste miasto (a mieszkam na drugim końcu, bardziej w stronę Trempeleau – o francuskich nazwach też będzie), myślałam o tym, jak plotą się opowieści, albo raczej jak nas plotą opowieści, w które wkraczamy trochę nieuważnie i nieostrożnie, z niektórymi z nich wiążąc się na dużo dłużej niż byśmy oczekiwali na początku drogi. Bo wcześniej w ciągu dnia wymieniłam uwagi z Taralie, częścią duetu Spires That in the Sunset Rise. Tara mieszka w Madison, w sąsiednim Wisconsin, ledwie trzy i pół godziny autobusem stąd. Odkąd tutaj jestem, jedna z ich piosenek, jakie zagrały podczas naszego wspólnego koncertu w jakiejś galerii w Chicago (ech, nie pamiętam już nazwy, archiwalia z tego okresu się rozmyły) w 2006 roku, pewnego trudnego z wielu powodów kwietniowego wieczoru, nieustannie gra mi w głowie. O tym, że są z Midwestu, gdzie pola kukurydzy po horyzont. I jestem teraz tutaj. To wciąż trochę nierealne, trochę wyjęte z czasoprzestrzeni miejsce; mam wrażenie, że na uboczu wszystkiego, świat na zewnątrz przypuszczalnie istnieje, bo donosi o tym Facebook i te wszystkie straszne historie, ale tutaj wsiadasz rano na rower, uśmiechasz się szeroko do wzgórz po drugiej stronie Winona Lake (słynne bluffs, na których mieszkają grzechotniki, zwane tutaj jacks), do wiewiórek buszujących w orzechowcach (piękne, wielkie drzewa, z których biorą się orzechy pekan), bo prawie codziennie od dwudziestuośmiu dni świeci słońce, wymieniasz niezobowiązujące, miłe „Hi, how you doin'” ze starszą panią wyprowadzającą na spacer psa  codzinnie o tej samej porze, jedziesz prawie pustymi ulicami, na tych najbardziej uczęśzczanych przeczekujesz góra 30 sekund, żeby ktoś na ruchliwym skrzyżowaniu zatrzymał się i cię przepuścił wbrew zasadom ruchu drogowego i obyczajom panującym nawet w Sztokholmie, nie mówiąc już o Krakowie, przypinasz rower do stojaka obok wejścia do Phelps Hall, wchodzisz i dajesz się zagarnąć muzyce sączącej się głośnika, którą wita cię kampusowe radio, rozchodzące się z ANALOGOWEGO nadajnika w promieniu 70 mil – i już wiesz, że jaka by to nie była muzyka, zawsze będzie dobrze, bo po prostu odkąd tu jesteś, zwolniłaś się z oceniania i osądzania.

I mały bonusik: labela z Minneapolis prezentująca muzykę nie tylko z Minnesoty, głównie rap. Doomtree Collective, czyli hip hop z Midwestu. Dwyell Ronald, który grał kameralny koncert w Island City w Winonie i co mi umknęło. Eyedea, kolejny świetny raper z Minnesoty. Andrew Broder, którego trudno zaszufladkować (podziękowania dla Davina Heckmana za linki). Nie samym Princem Minneapolis stoi 🙂

W trochę innym wcieleniu miałam szansę i przyjemność uczestniczyć w obiegu muzyki tutaj, w USA, z Magic Carpathians, to były zawsze piękne spotkania, w tylu miastach, tylu klubach (niektóre, legendarne, jak Knitting Factory czy Tonic, już nie istnieją). Spotkania rezonują do tej pory, gdziekolwiek byśmy nie byli. Jak z tymi wszystkimi, z którymi jesteśmy blisko, połączeni siłą wyobraźni nadającą kierunek i kształt. To one musiały przybrać formę, która doprowadziła mnie w końcu do tu i teraz.

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=eakKfY5aHmY&w=560&h=315]