Góra cisów
Według Patrice Bouchardon nastawienie ludzi do drzew wiąże się z 7. typami podejścia do natury. ROLNIK traktuje drzewa jako zasoby możliwe do eksploatacji, BIOLOG w drzewach widzi przedmiot badań, ROMANTYK upatruje w drzewach twory odzwierciedlające jego własne cierpienia, OGRODNIK traktuje je jako coś, o co trzeba dbać, SZAMAN ma w drzewach swoje źródło siły, EKOLOG traktuje je jako żywe istoty, a MISTYK widzi w drzewach części kosmicznej całości. Pewnie już przypisaliście siebie do jednej z tych kategorii (a może dwóch lub więcej?) i czas na uzupełniające cechy charakterystyczne dla nich – te kiepskie i te dające możliwość rozwoju w pozytywnym kierunku.
Rolnik interesuje się tylko sobą i swoimi własnymi potrzebami. Nie specjalnie jest tu pole popisu ku rozwojowi i dźwiganiu się na wyższy poziom świadomości… chociaż rolnik może to czynić dzieląc się z innymi własnymi zasobami (w permakulturze jest to jedna z podstawowych zasad – dzielenie się nadwyżkami). Biolog jest według Bouchardon zazwyczaj nadaktywny i chce wprowadzać zmiany. Może jednak rozwijać się pielęgnując swój szacunek dla natury. Romantyk, przenosi swoje uczucia na naturę, ale może budować się przez rozwijanie swojej potrzeby poznania, zrozumienia i pokochania natury. Ogrodnika obciąża skłonność do działania z miłości do siebie, którą to skłonność może i powinien przekształcać w działanie z miłości do natury, która jest w nim zawsze obecna. Szaman, jak zwykle jest dość dwuznaczną personą, bo z jednej strony chce poznać i manipulować siłami natury, a z drugiej strony traktuje to poznanie i władanie siłami natury jako katalizator kreatywności i inspiracji dla rozwoju własnej osobowości. Bardziej jeszcze pokrętną postacią jest ekolog – cechuje go dogmatyzm (w permakulturze Billa Mollisona – brak dogmatyzmu jest podstawowym „przykazaniem”) i skoncentrowanie na sobie, a jakąś ścieżką ratunku może być mistyczny pogląd na życie jako rzeczy ostatecznej. Mistyka gubi litość wobec siebie, ale może zbudować gotowość do poświęcaniu się służbie życiu. Rozumiem, że sporo „szamanów”, „rolników”, a szczególnie „ekologów”, zmienia teraz szybko swe przekonanie o przypisanym sobie typie… Na pociechę dodam tylko, że kategorie przynależności nie są sztywne i mogą łączyć kilka skłonności… Nie ma co się dziwić, że w kraju „rolników” i nie rozwijających się „biologów”, drzewa mają się tak marnie (bo leśnictwo jest osobliwym działem rolnictwa), a „ekolodzy” muszą być w mocnym konflikcie z „rolnikami”, a „mistycy” i „szamani” im wiele nie pomogą… 🙂
Po tym świątecznym wstępie pod rozwagę (jest „lany poniedzialek”) podzielę się z Wami całkowicie czarodziejkim spacerem na górę pełną dzikich cisów…
Wszystko zaczynało się bardzo typowo – jakieś informacje zawodowe, jakieś opisy w przewodniku, jakieś plany poprowadzenia grupy warsztatowej własnymi szlakami i ten dzień, w którym wszystko się kumuluje; świetni towarzysze wycieczki (w tym wypadku dwoje znakomitych leśników), wolny czas, auto do skrócenia dojazdu i potrzebne rozeznanie terenowe, poczynione tej wiosny prawie na miejscu. Kawa i z ciasteczkiem z Biotopowej kuchni i po niespełna pół godzinnej drodze pustymi drogami… jesteśmy na ulubionej przełęczy (ta kategoria obejmuje wiele bliskich nam przełęczy…), dobrze znanej z wypraw jesiennych i czerwcowych do setek, a może tysięcy zimowitów – kwitnących jesienią, a owocujących w czerwcu! Tym razem jednak już po przejściu stu metrów szeroką ścieżką, schodzimy od tak, po hali do potoku i wolno, krok za krokiem wspinamy się stromymi polanami ku skalnej wieży, która – niby latarnia morska – od dawna nas przyciągała o różnych porach roku.
Szlak, z którego właśnie zeszliśmy, wiedzie na najwyższy w Pieninach szczyt, a dzika droga, na którą weszliśmy może być dojściem do drugiego co do wysokości szczytu Pienin… Nasze spacery od dawna nie koncetrują się na masywie tzw. Pienin Centralnych (wystarczy nam piękny widok na Koronę z okna naszej kuchni), a prowadzą do mniej znanych, pełnych zagadkowych miejsc Pasa Skałkowego. Tworzy on naprawdę tajemnicze i pełne zaskakujących miejsc i znalezisk obszary na południe, zachód i wschód od masywu Korony z sąsiadującą Sokolicą.
Po kilku stromych podejściach i intuicyjnych, prawie pionowych zejściach do ciemnych wąwozów wyoranych w białych skałach przez zimne, bystre potoki, spotykamy pierwszego cisa. Drzewo jakby przywoływało wzrok swoim odrębnym światem. Podłużnie złuszczająca się, lekko różowo-fioletowa kora, wiotkie końcówki gałęzi z jaśniejszą zielenią, niż u wszechpanującej tu jodły, igieł i ten nieuchwytny rodzaj rozproszenia światła, już przefiltrowanego przez korony jodeł. Dotykamy to pierwsze na naszej drodze cisowe drzewo jakbyśmy dotykali wazy z epoki Ming… ale jest przecież cenniejsze i na szczęście silne, żylaste, twarde, sprężyste. Po nauczeniu oczu i umysłu rozpoznawania sfery „cis”, nie czekamy na długo na następne… i nigdy nie wiem, czy było ich więcej, czy my łatwiej rozpoznajemy po pierwszym spotkaniu, to co zawsze tam rosło? Jeszcze chwila wspinaczki (jak dobrze idzie się stromym skrajem lasu, jak smakuje każdy następny krok i przybliżająca się plama słońca obiecująca odpoczynek i ciepło) i wchodzimy w prawdziwe cisowe sanktuarium. Pnie grube i cienkie, pochylone i wystrzelające ku chroniących je koronom starych jodeł, pnie podwójne, jakiś pień ścięty przed laty, ale zalany kallusem i może cały czas żywy, utajonym życiem drzew, którego nie znamy i może nigdy nie poznamy.
Obchodzimy wielką skalną wieżę z laskiem sosnowych ostańców na szczycie, drzew wczepionych w niewielkie kamienne rynny wypełnione rumoszem wapiennym, igłami i liśćmi powoli zamienianymi na próchnicę. Pod niektorymi cisami znajdujemy małe i duże siewki, ale, ale… wiele z nich to nie siewki, a odrosty od sieci płytko rosnących korzeni poprzedniego pokolenia tej samej rośliny. Tyle, że my zauważamy tylko jedno ze stadiów, może dwa, a wszystko po czym tu chodzimy jest jest być może jednym, prastarym cisem zachowanym tu z epok jakie poznajemy jedynie przez nieliczne świadectwa.
Nie zatrzymujemy się tu na dłużej, chociaż przeciągamy do granic rozsądku decyzję o powrocie.
Stare wierzenia i praktyki (nie całkiem zapomniane) uznają cisa za bardzo mocne drzewo. Pewne ryty związane ze specyficznym stosowaniem dymu z cisa uznawane były za skuteczne odganianie stanów depresyjnych, ale i lek na oskrzela. Cis jednak miał zawsze coś z krainy nieśmiertelności, a ta ściśle powiązana jest ze śmiercią i żałobą pogrzebową. Pierwszy Druid Hu-Ar-Bras zasiadał podczas rytualnych zajęć na kole z drewna cisowego, a samo drzewo zajęło miejsce mocnego drzewa cmentarnego. Tajemnicze, pełne specyficznego cienia i ciszy stare drzewa cisowe zawsze uchodziły za miejsce pełne tajemnic i schronienie emanacji sił, z którymi nie zawsze chcielibyśmy obcować. Cały cis jest rośliną trującą i tylko osnówki (miąższ) jego owoców – bez pestek! – można bezkarnie zjadać. Pamiętam swe zachwycenia starymi cisami na wzgórzach jakie udało mi się kiedyś zobaczyć w Anglii, wiele cisów oglądałem w czasie swych zawodowych zajęć, jedna z gór cisowych wznosiła się nieopodal miasta mojego dzieciństwa, ale, nie przypuszczałem nigdy, że będę miał możliwość odwiedzania cisów tak blisko Biotopu!
Osadnictwo „celtyckie” na terenie Pienin i Zamagurza jest pewnym faktem historycznym, ale nie są znane przyczyny pozostawania tu tego interesującego „drzewnego” ludu? W okolicach Biotopu widoczne są wielkie ilości tarniny i głogu, są pozostałości dzikich jabłoni i gruszy (na fotce stoję pod dziką gruszą jakieś 7-8 km od opisywanej cisowej góry), są jodły i resztki dębów, sosna rośnie w miejscowych ekotypach zwracających uwagę nawet niezbyt uważnych obserwatorów, lipa i brzozy nie brakuje, a korony wielu wiekowych jodeł porastają jemioły… dla Druidów potrzeba było jeszcze tylko cisów, aby chcieli tu pozostać na dłużej. Trochę taka świąteczna etnobotanika… ale czy aż taka nieprawdopodobna?