Droga Roślin (1)
Powiedział, że rośliny, które zabiłem, mogły również zabić mnie. Z pewnością, wcześniej czy później sprawią, że zachoruję. Dodał, że jeśli zachoruję na skutek zranienia roślin, nie przyznam się do tego i będę wierzył, że mam jedynie grypę.
Carlos Castaneda (1971)
Nie ma lepszej daty na rozpoczęcie zapisków z Drogi Roślin niż celtyckie święto Imbolc. Bazowy tekst drugiej książki dla Bored Wolves jest od wczoraj w komputerze Wydawnictwa i wieczorem będzie pewnie pierwsze, redakcyjne czytanie! Złapałem się na tym, że mam tremę! Ostatnie tygodnie ślęczałem przy laptopie po dziesięć godzin dziennie, a chociaż pisałem na podstawie swoich własnych doświadczeń i to o drzewach, w których upatruję naszych Sojuszników, poczułem tremę!
Od czasu moich blogów: Plaśnięcie w budyń i Etnobotanicznie, wiele się zmieniło, a największe zmiany przynosi w nas każdy kolejny rok w Biotopie Lechnica na Słowacji. Tych lat uzbierało się już dziesięć, a były wypełnione po brzegi z tendencją do wylewania się od czasu do czasu. Wszystko tu idzie inaczej niż sobie wyobrażałem, nawet nie o to chodzi, że wolniej niż zakładałem, ale inaczej. Tak jakby czas w tym miejscu raz zwalniał, aby nagle przyspieszyć, a później wyrównać bieg. To samo dotyczy wszystkiego, co staramy się w Biotopie robić. Nic nie przybywa, nie można skończyć rozpoczętych prac, brakuje pieniędzy, nie ma nikogo do pomocy, nic co zaplanowane nie da się kupić… a potem ze zdziwieniem widzę, że jest jednak „zrobione”!
Przełomowe pod każdym względem były dwa lata pandemii. Pierwszy rok z trudem przeżyliśmy w krakowskim, osiedlowym mieszkaniu na piątym piętrze. Parapety i balkony zamieniły się w ogród, a ogród na Słowacji stał się nagle odległy i jego obraz zacierał się z każdym miesiącem bardziej i bardziej. Potem był krótki czas na zaczerpnięcie pełnego oddechu, otwieranie dawno nie widzianych drzwi i okien… i drugi rok pandemii przeżyliśmy w Lechnicy. Co sobotę, chodziliśmy z całą wioską pod świetlicę, aby poddać się grzebaniu szpatułkami w nosie ubranym w białe skafandry postaciom z jakiegoś innego świata i odebrać zaświadczenie, że jeszcze mamy szansę na przeżycie. Przy wejściu na pieszą kładkę, która spina słowacki i polski brzeg Dunajca, zastaliśmy metalowe barierki i zakaz wstępu. To były trudne miesiące i nigdy ich nie zapomnimy, a nawet otrząsnąć się z nich nie możemy w pełni. Zyskaliśmy nowy dowód osobisty w portfelu, tym razem stwierdzający, nie tylko, że istniejemy, jak ten pierwszy, ale nadający nam prawo do stałego pobytu na Słowacji.
I tylko nasza kotka Dharma, wydawała się zadowolona z tego aresztu domowo-ogrodowego.

Wszystko co było przed pandemią jawi się jak odległe wspomnienie dzieciństwa. Pandemia była dla nas obojga jak bardo, to nieokreślone miejsce, gdzie coś z nas błąka się do czasu, gdy powróci w nowej postaci. To już jednak nie całkiem dawni my. Tamtych ludzi już nie ma. Długi czas nie widziałem powodu, aby pisać blogi, a działo się naprawdę dużo i to bardzo ciekawych rzeczy. Aż wreszcie przyszło zrozumienie.
Pandemia już nigdy się nie skończy, będzie taka albo inna, jak ta, która zaczęła się dwa lata temu na Ukrainie, albo ta, która trwała w Polsce osiem lat i nauczyła mnie żyć poza, a więc gdziekolwiek. Musieliśmy się tego nauczyć, aby być w nowym świecie, nawet za cenę wykluczenia. To co we mnie przetrwało, to świadomość tego, co trafnie ujmuje John Michael Greer*: podstawowy składnik społeczności chroniących przyrodę – pośród ich organicznych farm, permakultury, energii solarnej, wiatrowej i technologii recyklingu – istnieje dzisiaj, ponieważ dekady temu, garstka ludzi zdecydowała się na powrót do harmonii z Naturą, co warto było zrobić, nawet jeśli to uczyniło ich samotnymi. /…/ Zbyt wielu ludzi chcących być ekologami, wie mało albo nic na temat świata przyrody, którego jak sądzą, bronią.
Dzisiaj, korzystając z właściwego czasu dodającego energii, rozpocząłem realizację projektu, którego zwieńczeniem ma być domowa biblioteka z czytelnią, gdzie chętni będą mogli studiować teksty i książki ze zbiorów mojego ojca. Zbiory te uzupełniamy naszym księgozbiorem, złożonym z książek przywożonych z wielu miejsc na świecie, zamawianych i oczekiwanych, a zawsze niezbędnych do zrobienia następnego małego kroku. Brzmi to bardzo elegancko, ale tak nie wyglądało. Kabel odkurzacza obgryziony przez jakąś mysz nowej generacji, której już nie wystarczają zwykłe, kuchenne zapasy i zakurzone worki z książkami, plakatami, ulotkami i kserokopiami, stosy albumów i podręczników, artefakty przywiezione z podróży. I stare meble, które to wszystko przyjęły łaskawie w swe mocno nadwyrężone czechosłowackie wnętrza, tylko na „rok, dwa”. A to dopiero początek i jeszcze wiele tygodni przeminie zanim odkryję, że „jest zrobione”. Jeszcze kilka lat temu myślałem o takiej pracy jak o ciągnącym się zbyt długo projekcie. Dzisiaj myślę o tym w kategoriach przywileju i satysfakcji. Przestało mi się spieszyć.
W weekend przyjedzie Bogdan K. i Marcin S. i wybierzemy się na coroczną wyprawę po księżycowe drewno bzu czarnego, leszczyny i tarniny. Będziemy pili ziołowe napary i rozmawiali, może wyniesiemy starą szafę lub przybijemy nad drzwiami drevenicy słoneczko, stary typ karpackiego znaku solarnego w ostrych kolorach. Pewnie zrobimy kilka fotografii, a może tylko placki ziemniaczane wieczorem, a dobrą kawę rano.
- Wzięte z książki: John Michael Greer – The Druidry Handbook. Spiritual Practice Rooted in the Living Earth, Red Wheel/Weiser, 2006
- Fotografia z 2014 roku