Czas podagrycznika nadchodzi…
Cykliczność pór roku powoli zaczyna zawodzić, po prawie dwóch dniach opadów śniegu i mrozu na minus kilkanaście stopni, przychodzi w kwietniu kilka dni z nocami jak w lipcu, a dniami jak w czerwcu… Z zimy w lato… a za kilka dni pewnie mocne oziębienie i śnieg… Klimatolodzy na swoim światowym spotkaniu potwierdzają, że pozostaje nam jeszcze około 20 lat w miarę rozpoznawalnych pór roku i dających się przyżyć kataklizmów pogodowych. Przekazują też coś jeszcze, co jest kolejnym dowodem na to, że populacja ludzka w swej masie oszalała i kroczy ku zagładzie. Klimatolodzy przyznają, że ręce im już opadły i nie wiedzą jak poruszyć opinię publiczną, która ma w głębokim poważaniu zmiany klimatu, tak jakby miała jakąś alternatywę w układzie słonecznym. Wiem, wiem…, że to straszenie, jakoś przeżyjemy, bo bywało już kiedyś różnie. Tu jest tylko „mała” zmiana w sytuacji – nigdy wcześniej nie było nas tak dużo na tej Planecie i nigdy nie produkowaliśmy tak wiele uciążliwych zanieczyszczeń. No i wszyscy chcą wszystkiego i to dużo wszystkiego!
Przy okazji fejsowania, jeden z moich krytyków, napisał mi z przyganą „bo pewnie permakultura jest lekiem na wszystko”… No i mnie złapał, bo jak się dobrze zastanowiłem, to lekiem na „wszystko” nie jest przemysłowe rolnictwo z cybernetycznymi pszczołami, opanowane przez korporacje, które prą z sukcesami ku opanowaniu całości produkcji żywności (kolejne kroki ku temu to: zniszczenie swobodnego rynku nasion roślin, oderwanie produkcji roślin od gleby w postaci tak uwielbianych przez publikę upraw hydroponicznych i podobnych, zniszczenie biologicznych zapylaczy roślin, narzucenie ujednoliconej listy roślin pokarmowych dla całego świata). Lekiem na „wszystko” nie jest mocno wykoślawione leśnictwo idące na pasku polityków, ani też łowiectwo nie wydaje się lekiem nawet tylko na zatrute chemikaliami mięso z przemysłowych tuczarni, bo tzw. zwierzęta „łowne” są dożywiane tą samą kukurydzą co świnie w boksach, w których ledwie się mieszczą… Nie wydaje mi się lekiem także „dzika, miejska kuchnia”, bo jakim cudem w miastach, gdzie przez kilka miesięcy obowiązuje maska, rośliny zachowują czystość i zdrowie? To może architekci i planiści miejscy / wiejscy są lekiem? Tu wątpliwość co do nich, jawi się jak zbytek uprzejmości… szklane wieże i dachy „całe w zieleni” (zawsze ta zieleń jest taka bezosobowo „jakaś”) stojące na miejscach gdzie były lasy, ogrody, pola i rzeki, to jakaś kpina i niebotyczne ego albo zaślepienie. To jak projektować klomby w obozach śmierci i brać za to nagrody. Planiści są właściwie (np. w Polsce) całkiem zbędni, bo każdy radny i „parlamentarzysta” zna się przecież na planowaniu lepiej i … a jakże, planuje jak (mu) pasuje. No to co jest tym lekiem: kawiarniana ” wrażliwość na problemy społeczne”?, upolitycznione do bólu związki zawodowe? Może petycje lub pikieta? No, chyba widać, że nie. To może odstrzał fok na polskim wybrzeżu Bałtyku, postulowany przez jakąś babę, która wiedzę na temat łancucha pokarmowego i ekologii morza ma za nic, a cyniczny populizm starcza jej za program polityczny, jest lekiem dającym dostatek dzikich i zdrowych ryb? Też nie, bo najpierw by trzeba się było zastanowić, co to za kraj, który na swym 400 kilometrowym wybrzeżu ukochanego morza nie zdołał ochronić morszczynu, zwykłego glonu o wyglądzie rośliny i rozlicznych walorach zdrowotnych, ważnych także dla człowieka. No i po tej analizie dostępnych „leków”, wychodzi mi, drogi Krytyku, że każda, nawet maleńka permakultura jest prawdziwym lekiem wobec tego wszechzidiocenia, które rodzi agresję wobec przyrody i bierność wobec pazernych szaleńców chcących patentować nasiona i wodę. Tak więc, kup sobie łopatę i zamiast pisać mi zjadliwe (w zamierzeniu, a żałosne w treści) komentsy, zrób pierwszy krok w dobrą stronę.
Umownie, nazwijmy to co za oknem – wiosną (mimo cech lata) i ustalmy na wszelki wypadek inne kryterium jakie wiosna musi spełniać w życiu wielkiego świata czyli w brei lajfstajlu. Przychodzi mi na myśl, że pierwsze poruszenie w mediach społecznościowych donoszące, że „podagrycznik jest zdrowy i cenny” to pewny znak wiosny, nawet gdyby waliło śniegiem. Drugą oznaką jest pojawienie się przepisu na sałatkę z pierwszej pokrzywy z młodymi liśćmi mniszka.
Kilka ostatnich dni pracowaliśmy nad naszą permakulturą z pełnym przekonaniem, że to ma sens. Po czterech sezonach widzimy, że sens ten potwierdza następująca zmiana: zwierząt pojawiło się u nas znacznie więcej niż było, a ludzi przybywa znacznie mniej. Jest to luksus jak na te czasy i będziemy się tego trzymali. Na tym polega skuteczność permakultury, także na polu życia prywatnego.
Nasza lulecznica kraińska powoli wyłania się z ziemi. Nie przestaje nas fascynować ta skryta roślina, która w przeciągu niespełna trzech miesięcy w roku, pojawia się, zakwita i likwiduje swe zielone części nadziemne, aby pozostałe 9 miesięcy żyć głęboko w glebie. Do tego jest przepiękny wątek lulecznicy w botanice akademickiej – nie wiadomo ile jest gatunków lulecznic na świecie, a nawet nie jest pewne czy te znane są faktycznie osobnymi gatunkami… coś jak z legendarną (jak się okazuje także dla Akademii) mandragorą, która ma już pięć sporych liści i zaczyna wyrastać z dotychczasowego rozmairu donicy. Powoli zakwita pierwiosnka, kwitną dwa nasze wawrzynki, knieć błotna ma spore liście. Całkiem dobrze zniósł zimę gojnik na małej grządce obsadzonej w porzednim sezonie dość wątłymi sadzonkami. Zakwitnie tego lata? Pszczoły i trzmiele już patrolują ogród. Podobnie z motylami: cytrynek i rusałki są już w powietrzu. Wczoraj widziałem pierwszą jaszczurkę w najcieplejszym miejscu podwórka.
Budujemy szklarenkę, która przez pierwszy sezon będzie raczej namiotem foliowym na pomidory i kilka innych roślin. Groch posiany, truskawki okopane…
Nie poprowadzę w tym roku warsztatów, ale to nie znaczy, że Biotop nie będzie miał gości… jeszcze w maju szykują się dwie ciekawe grupy i jedna artystka szukająca nowego (lub ukrytego przez wieki) obrazu drzewa. Spotkania w Bonobo powracają: po jednym w maju i czerwcu, a potem po jednym od października do grudnia. Zapraszam zainteresowanych!
Na mojej pierwszej od góry focie jest karpackie źródło spełniające wszelkie kryteria samskiego świętego źrodła nazywanego AJA. Takie źródła otacza się opieką i woda z nich czerpana jest jedynie do bezpośredniego wykorzystania. To jedno z ostatnich takich źródeł w polskich Karpatach, reszta jest już wysysana i butelkowana. Tak, mamy wygodę, możemy sobie butelkę wody kupić w sklepie i zabrać na wycieczkę w góry, gdzie jeszcze kilkanaście lat temu dostępne były tego rodzaju źródła.